piątek, 29 lipca 2011

Amos Oz "Dotknij wiatru, dotknij wody"


Magia, symbole, ulotność i nierealność to słowa, którymi należy opisać tą książkę. Było to moje pierwsze spotkanie z Amosem Ozem - prawdziwym mistrzem w posługiwaniu się słowem i opisywaniu ludzkich emocji.
Książka stanowi historię życia i miłości żydowskiego małżeństwa, które los doświadczył w niezwykle okrutny sposób. Opowieść została podzielona na dwie ściśle związane ze sobą części, dwa okresy i dwie odrębne przestrzenie w życiu Stefy i Elisza. Początkowo akcja książki toczy się w Polsce podczas II wojny światowej. W Polsce, której już nie ma, która skończyła się dawno temu. W Polsce, o której opowiadała Amosowi jego matka, w ojczyźnie ze snów...
Elisza Pomeranz to matematyk, marzyciel i muzyk w jednej osobie. Podczas wojny, w obawie przed śmiercią i nadchodzącym okupantem porzuca swoją żonę, dom i wszystko co do tej pory stanowiło sens jego życia. Ucieczka, jest jego zdaniem jedyną szansą na przetrwanie. W granatową noc, pod osłoną  nieba, z fałszywym dokumentem tożsamości pod pachą Pomeranz udaje się z ku Ziemi Obiecanej, ku nowemu, lepszemu życiu.
Szarą rzeczywistość w okupowanej i rozdzieranej przez wojnę Polsce poznajemy dzięki porzuconej, mieszkającej w mieście M. - Stefie Pomeranz. Jest ona inteligentną, piękną i niezwykle dumną kobietą. W przeciwieństwie do swojego męża - Stefa nie ucieka. Trwa w wyimaginowanym przez siebie bezpiecznym świcie, w którym jak uważa nic złego nie może się jej stać. Ta pozostawiona sama sobie kobieta, podejmuje się opieki nad profesorem Zajickiem, wraz z którym „ukrywają” się przed światem i szaleństwami wojny, spędzając wieczory w swoim towarzystwie tocząc filozoficzne debaty spożywając się przy tym przygotowanymi przez Stefę podwieczorkami. Nie podejrzewają, że niedługo ich wyimaginowany świat legnie w gruzach, a sama Stefa będzie musiała się wcielić w rolę która przygotuje jej los..
„Dotknij wiatru, dotknij wody” to opowieść od początku naznaczona magią, symbolami z wyraźnymi elementami groteski i surrealizmu. Nic w niej nie jest napisane wprost. Każda myśl, każde zachowanie bohaterów i każde słowo podniesione jest do rangi symbolu, przez co książki nie czyta się łatwo, jednak nie powinno zniechęcić czytelników rozpoczynających podobnie jak ja swoją przygodę z  Amosem Ozem. Bardzo polecam dla poszukujących elementów baśni w zwykłym, szarym, niejednokrotnie brutalnym świecie.
Książkę polecam także ze względu na bardzo ładne wydanie, piękny papier oraz ciekawą okładkę w twardej obwolucie (tak jak lubię !). Po raz kolejny Rebis stanął na wysokości zadania.

Za  książkę serdecznie dziękuję Domowi Wydawniczemu Rebis

środa, 27 lipca 2011

Bernadr Cornwell "Zimowy monarcha"


Nigdy nie interesowałam się postacią króla Artura, nigdy nie było mi jakoś po drodze z nim… Owszem  podobnie jak setki innych osób znałam legendę o Królu Arturze i okrągłym stole, nie umknęło mi także istnienie Excalibura, lecz nigdy nie starałam się zagłębić w tą legendę. 
„Zimowy monarcha” jest pierwszą książką Bernarda Cornwella jaką przeczytałam, ale już w tej chwili wiem, że nie było to moje ostatnie spotkanie z tym autorem. Trylogia arturiańska pomimo mogącego wprowadzić w błąd tytułu nie stanowi jedynie opowieści o Arturze i jego życiu, moim zdaniem przede wszystkim stanowi zapis historii jego państwa. 
Cornwell prowadzi nas przez pogrążoną w ciemnościach V i VI w n.e. Brytanię. Wyprowadza nas na zasnute mgłami pola, nad którymi unosi się fetor rozkładających się ciał. Chwyta nas za rękę i prowadzi przez doliny pełne konających wojowników nad ciałami których krążą wygłodniałe kruki. Wprowadza pomiędzy tańczących ku chwale bogów, odczyniających czary, modlących się nad czaszkami martwych zwierząt, druidów z długimi brodami. Umiejętnie przybliża realia życia i wierzenia ludzi w ówczesnych jakże odległych dla nas czasach, w których nawet lot czapli stanowił dobrą albo złą wróżbę.
Historia opowiadana przez Derfla - saksona będącego przyjacielem Artura -  rozgrywa się w niespokojnych dla Brytanii czasach. Po ucieczce Rzymian, Brytowie zostają porzuceni na pastwę losu. Krajem wstrząsają niepokoje, następuje rozbicie terytorialne, które uwydatniają narastające od wielu lat antagonizmy między władcami poszczególnych krain. Król Uther – Pendragon Brytanii będący w podeszłym wieku z niepokojem patrzy w przyszłość. W ludziach narasta strach, a na domiar złego urodzony następca tronu  Mordred okazuje się kaleką. Wkrótce umiera Pendragon, Mordred jest jeszcze oseskiem. Nad krajem gromadzą się ciężkie chmury będące zapowiedzią mających nadejść strasznych wydarzeń. Oczy wszystkich ludzi z nadzieją skierowane są w  stronę, z której powinien nadejść ich wybawca – Artur – nieślubny syn Uthera. Artur jest ich jedyną szansą na utrzymanie jedności, spokoju. Jest ostatnią szansą na przetrwanie.
Książka aż „ugina” się od nadmiaru ciekawie skrojonych postaci. Bohaterowie obdarci są z właściwych dla legendarnych postaci cech. Pozbawieni są właściwej dla bohaterów chwały i szlachetności. Tak jak zwykli ludzie bywają impulsywni, lekkomyślni, często pozbawieni skrupułów. Targają nimi emocje, które popychają ich do działania. Nie obca jest im zazdrość i chciwość, która niejednokrotnie popycha ich do haniebnych czynów. Wszyscy z nich mają wady i to właśnie czyni ich bardziej ludzkimi niż legendarnymi. Opisywane w książce sceny batalistyczne pokazują jak brutalne bywały w tamtych czasach walki i jak bezwzględni byli to ludzie. Nie ośmieliłabym się nazwać ich rycerzami. Byli to zwykli wojownicy, najemnicy, którzy idąc przez wioski gwałcili kobiety, zabijali małe dzieci, plądrowali chaty żeby na koniec podpalić wszystko i wziąć ze sobą niewolników. Właśnie tak wyglądały w tamtych czasach  wychwalane przez bardów walki „odważnych” rycerzy walki, którzy zdobywając ziemię wroga pozostawali po sobie szlak spalonych wsi i zabitych ludzi.
Początkowo akcja książki płynie leniwie, żeby po około pięćdziesięciu stronach nabrać tępa i rozkręcić się na dobre. Książka do końca obfituje w ciekawe wydarzenia i zwroty akcji przez co nie można się od niej oderwać nawet na moment.  Cornwell zawarł w powieści wszystko to czego oczekuję po dobrej książce historycznej; walki, intrygi, zdrady, piękne księżniczki, odważni wojowie i świetnie oddane realia zamierzchłych czasów.
Zdecydowanie do książki powinien być dołączany czasowstrzymywacz, żeby móc do woli czytać, czytać, czytać…A już jutro zabieram się za koleją część przygód Artura, Derfla, Nimue i innych.


Serdecznie dziękuję za egzemplarz Instytutowi Wydawniczemu Erica


wtorek, 19 lipca 2011

Stosik nr 3 czyli szczęśliwy lipiec














Uwielbiam oglądać Wasze stosiki i nie ukrywam, że zawsze mnie skręca z zazdrości:) Dzisiaj to ja prezentuję  nowe nabytki.
Od góry:
1. H. Klimko-Dobrzaniecki "Kołysanka dla wisielca"- zakwalifikuję ją jako "prezent" od G. bo omyłkowo użyłam jego konta i jego pieniędzy do jej kupna ;)  poza tym "wpadłam" w Dobrzanieckiego jak śliwka w kompot po przeczytaniu Bornholm.Bornholm (zachęcająco pisała o "Kołysance.." także Viv),
2. Amos Oz "Dotknij wiatru, dotknij wody" odkąd usłyszałam o tej książce na radiowej Trójce chciałam ją przeczytać; będzie to moje pierwsze spotkanie z Amosem - egzemplarz dostałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Rebis,
3. Mons Kallentoft - "Jesienna sonata" słyszałam wiele pozytywnych opinii i chciałam spróbować, egzemplarz dostałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Rebis,
4. Joahanna Nilsson "Kochający na marginesie" - egzemplarz dostałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Replika,
5. Luiza Piotrowicz "Wszystkie moje matki" - egzemplarz dostałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Replika, a na książkę zdecydowałam się po przeczytaniu recenzji Kasandry,
6. Piotr Owcarz "Wichman" - lubię książki o takiej tematyce, a ponadto po ostatnich kilku książkach z coraz większą przychylnością patrzę na krajowych pisarzy; zobaczymy co z tego wyjdzie tym razem; egzemplarz dostałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Replika,
7. Joyce Carol Oates "Opowieść wdowy" - J.C.Oates jest jedną z moich ulubionych autorek, nie mogę się doczekać aż przyjdzie jej kolejka i będę mogła ja przeczytać, bardzo dziękuję Wydawnictwu Rebis za przesłanie mi egzemplarza tej książki.

niedziela, 17 lipca 2011

E.E. Schmitt "Tektonika uczuć"


Niekiedy w ogóle jej nie dostrzegamy. Często przychodzi do nas znienacka, spada jak grom z jasnego nieba. Czasami mijamy się z nią codziennie i nie zdajemy sobie sprawy z jej istnienia. Zdarza się i tak, że latami próbuje zdobyć nasze zaufanie, stopniowo wkradając się do naszego serca.
Miłość bo o niej właśnie mowa zawsze jest magiczna, nie dająca się porównać z żadnym innym uczuciem, cudowna i uskrzydlająca. Potrafi wyzwalać w człowieku najwspanialsze uczucia i ubierać cały świat w kolory, o istnieniu których nie mieliśmy pojęcia dopóki się nie pojawiła w naszym życiu. Tylko niekiedy ciężkie, szare chmury codziennego życia przysłaniają ją tak, że jej nie widać. Tworzą zaporę, która szczelnie odgradza ją od  nas. Jednak to, że jej nie widać wcale nie oznacza, że jej w nas nie ma….
Ona i on – Diane i Richard -  to dwoje młodych, szczęśliwych, szaleńczo zakochanych w sobie ludzi. Ich serca rozdziera żal i tęsknota nie do opisania, gdy tracą się z zasięgu wzroku choćby na parę minut. Niestety ten sielski obrazek ma jedną małą wadę. Diane i Richard nie umieją ze sobą rozmawiać. Rozmawiać poważnie i otwarcie o rzeczach najważniejszych. O nich, o ich związku i uczuciach jakimi siebie darzą.
Pewnego popołudnia Ją nachodzi dziwne uczucie, że coś się popsuło. Bo On chyba nie zachowuje się tak jak dawniej. Zdarza się, że ziewa kiedy czytają razem książkę. Nie przybiega zziajany kiedy rozstają się na parę godzin. Co prawda przytula ją do siebie ale już nie miażdży jej żeber- tak jak dawniej. Nie ma w sobie już tej gorączki, tych nieopanowanych gestów. A co gorsza lepiej znosi służbowe wyjazdy. Ewidentnie coś się zmieniło. Coś musiało zajść w jego życiu, że tak się zachowuje. A może…? A co jeśli….? A co jeśli On jej już nie kocha? No bo przecież wszystko na to jednoznacznie wskazuje. Diane nie chce urazić Richarda zarzucając mu wprost tą atrofię uczuć, dlatego też w przebłysku kobiecej „przebiegłości” obmyśla niezwykły fortel. Będzie mówić o jego uczuciach ale nie wprost. Będzie o nich mówić tak jakby to były uczucia jej samej. Diane myślała, że to rozwiąże wszystkie problemy, że dowie się prawdy, a jej podejrzenia okażą się bezpodstawne. Niestety nadzieje bywają płonne, a Diane po prostu się przeliczyła. Ku jej wielkiej rozpaczy On potwierdza tylko jej teorię… I oświadcza,  że jej nie kocha.
I w ten oto sposób rozpoczyna się rozpad ich związku… A na pierwszy plan wysuwa się niezwykła intryga uknuta przez porzuconą, niedoszłą żonę mająca na celu odzyskanie utraconego ukochanego.. Bowiem „Kiedy kobietę trzyma przy życiu czyjaś miłość, i nagle ta miłość zostaje jej odebrana, żeby nie umrzeć, musi zamienić to uczucie na inne, równie silne: nienawiść.” *
A przecież wszystko mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej. Gdyby jedno umiało porozmawiać otwarcie i nie obawiało się urazić uczuć drugiego, a drugie nie podjęło rzuconej rękawicy, nie uniosło się honorem i schowało dumę do kieszeni. W tej właśnie chwili mogliby wybierać obrączki, chodzić po parku trzymając się za ręce (w obawie aby to drugie ni odeszło) albo zwyczajnie w ich ulubiony sposób spędzać ze sobą czas.
Nie należę do wielkich wielbicielek E.E.Schmitt i niezwykle ciężko było mi napisać tą  recenzję. Powodem był jej temat, ale i podejście do niego. W końcu jednak jak widzicie udało mi się. Pomimo mało imponującej objętości książka wywarła na mnie duże wrażenie. Dlaczego? Bo nie upiększa. Bo pokazuje, że warto rozmawiać, nawet na te najtrudniejsze tematy. Bo niestety pokazuje, jak często o tym zapominamy.

*Cytat pochodzi z książki E.E.Schmitt „Tektonika uczuć”, wyd. Znak, Kraków 2008.

piątek, 15 lipca 2011

Gail Carriger "Bezzmienna"

Jaki wspólny mianownik łączy ze sobą „nieprzeciętnej urody” parasolkę, sterowiec oraz szarą, zamgloną XIX-wieczną Szkocję? Odpowiedź może być tylko jedna. Oczywiście Alexia Maccon, lady Woolsey

Bezzmienna jest drugą częścią z serii „Protektorat parasola” autorstwa Gail Carriger. I podobnie jak w przypadku ostatnio recenzowanej przeze mnie serii "Zew nocy" druga część okazała się wiele lepsza od pierwszej. Z uwagi na doświadczenia z pierwszą  częścią serii, biorąc do ręki książkę nie robiłam sobie właściwie żadnych nadziei. Lektura ta miała stanowić  kolejne czytadełko na weekend, które umili mi deszczową iście angielską pogodę. Ku mojemu zaskoczeniu książka okazała się naprawdę wciągająca, pełna specyficznego humoru, który od razu przypadł mi bardzo do gustu, ciekawych zwrotów akcji i mnóstwa interesująco skrojonych postaci.
Los po raz kolejny podaje na tacy Alexii twardy orzech do zgryzienia. W Londynie szaleje dotąd nikomu nieznana epidemia humanizacji. W oczach całego nadprzyrodzonego Londynu czai się strach, ponieważ „plaga” pozbawia wszystkich bez względu na stan i pochodzenie nadprzyrodzonych zdolności; czyniąc ich tym samym śmiertelnymi. Duchy przepadają w nicość, wampiry i wilkołaki są zdezorientowane, sytuacja z dnia na dzień staje się coraz bardziej napięta, a główną podejrzaną z uwagi na swoje „właściwości” jest nie kto inny jak właśnie lady Woolsey. Ale przecież już ją znacie. Alexia Maccon nie należy do kobiet bojących się własnego cienia, pozwalających sprawie toczyć się własnym torem. Nader często dający o sobie znać włoski temperament, a przy tym zamiłowanie do rozwiązywania zagadek skłania Alexię do przeprowadzenia śledztwa na własną rękę. Wspomnieć na marginesie należy także, że nie bez znaczenia dla podjęcia przez nią takiej decyzji pozostaje fakt zaginięcia szanownego małżonka Lorda Conalla Maccona.
Nastawiona na rozwiązanie zagadki, ze świtą towarzyszących jej w podróży osobliwości oraz szpetną parasolką przy boku Alexia zdecydowanym krokiem wchodzi na pokład sterowca lecącego do odległej Szkocji. Czy uda jej się odnaleźć ukochanego? Czy znajdzie odpowiedź na dręczące ją pytania? Czy w ogóle powinna tam jechać? Żeby się dowiedzieć koniecznie musicie przeczytać. Obiecuję, że akcja niejednokrotnie Was zaskoczy, a na sam koniec lektury stanowić będzie swoistą wisienkę na torcie. Ze względu właśnie na ową wisienkę z nie cierpliwością czekam na tom III, który ma się ukazać jeszcze w tym roku. Jako coraz większa fanka Alexii Maccon polecam z całą odpowiedzialnością! 

Za  zarażenie mnie światem Alexii Maccon i pożyczenie książki dziękuję Viv .

czwartek, 7 lipca 2011

Hubert Klimko-Dobrzaniecki "Bornholm.Bornholm."


Za każdym razem kiedy biorę do ręki książkę, wychwalaną na wszelkiego rodzaju literackich blogach towarzyszą mi wielkie obawy. Boję się. Boję się, że książka okaże się wielkim niewypałem, a moje nadzieje, że totalnie mnie zaskoczy i spędzę z nią miły wieczór po raz kolejny pozostaną tylko marzeniami. „Bornholm. Bornholm” jest już drugą w tym roku, a w dodatku polską książką, którą dodaję na półkę „ulubione”.
Hubert Klimko-Dobrzaniecki urzekł mnie swoim sposobem pisania, w którym kryje się prostota, chłód oraz bardzo trafnie sformułowane dialogi. W książce nie ma żadnych zbędnych słów, zbędnych upiększeń.
Horst Bartlik mimo oryginalnego imienia, które przywoływać mogłoby na myśl osobę o cechach przywódczych, jest przytłoczony poczuciem bezcelowości oraz trwającym od dziesięciu lat nieudanym małżeństwem. Wszystkie uczucia, które niegdyś do siebie żywili uleciały. Nie ma szeptanych do ucha czułych słówek, nie ma pocałunków, nie ma spojrzeń pełnych miłości. Jest szara rzeczywistość i wyprany z wszelkich uczuć i barw związek. Horst trwałby dalej w tym marazmie gdyby nie motyle… To właśnie dzięki nim postanawia zmienić swoje życie. Desperacko chwyta się każdej okazji, a gdy w końcu dopina swego i czuje, że właśnie odnalazł sposób na swoje życie nadchodzi wojna.
Drugim bohaterem jest młody mężczyzna, czuwający przy szpitalnym łóżku matki pogrążonej w śpiączce. Opowiada jej całą historię swojego życia. Wyrzuca z siebie nagromadzoną przez lata do niej nienawiść i żal. Dzięki temu monologowi widzimy, że całe jego życie jest naznaczone piętnem nadopiekuńczej i zaborczej matki, której „miłość” wyrządziła w jego życiu wiele nieodwracalnych szkód. 
 Dwaj mężczyźni, dwie na pozór odrębne historie i jedna wyspa, która wszystko łączy to właśnie Bornholm. Bornholm.  Bardzo polecam wszystkim, którzy stracili wiarę w polskich pisarzy - ta książka jest genialna.

 P.S. Mała prywata. Wszelkie przecinki przed a dedykuje G.


 











     *Wybrzeże Bornholmu - zdjęcie pochodzi ze strony http://sail-pol.pl/rmoba1.html

środa, 6 lipca 2011

Keri Arthur "Całując grzech"


Generalnie stoję na stanowisku, że jeżeli coś jest nie podoba mi się od samego początku to raczej nie ma co spodziewać że się to zmieni.. Jako osoba dość stała w swoich przekonaniach (czasami wręcz ślepo uparta) przyznaję - od dzisiaj muszę zweryfikować powyższy pogląd. 
Moim zdaniem było nieźle. A niech tam - było bardzo, bardzo dobrze...
Nie będę pisała, że „Całując grzech” jest drugą częścią cyklu „Zew nocy” przecież każdy chyba to wie. Nie będę także pisać, że pierwsza część wywarła na mnie tak ogromne wrażenie, że od razu postanowiłam zagłębić się w kolejną książkę o przygodach ognistowłosej Riley. Nie było tak. Pomimo tego wczoraj wzięłam do ręki „Całując grzech” i przepadłam…
A sama Riley? Jak to Riley- znowu ma kłopoty i to nie byle jakie. Budzi się naga, umazana cała we krwi i jakby tego było mało obok niej leży martwy mężczyzna. Świetnie rozwinięty instynkt podpowiada jej, że należy uciekać z tego całkiem obcego miejsca i to jak najszybciej. W chwili gdy wciela swój plan ucieczki w życie poznaje Kade’a – zmiennokształtnego. Oczywiście nie jest to byle jaki zmiennokształtny, tylko niezwykle seksowany i pewny siebie ogier. Razem udaje im się uciec z laboratorium, w którym przeprowadzono badania genetyczne na szeroką skalę. Niestety szybko wychodzi na jaw, że nie jest to koniec kłopotów, a dopiero ich początek. Na domiar złego w życiu Riley po raz kolejny w najmniej oczekiwanym momencie pojawia się Quinn. Niemałą rolę w jej życiu odegra także jej były kochanek Misha, który ma doskonale opracowany plan, w którymi główną rolę zagra nikt inny jak właśnie Riley.
Akcja rozgrywająca się w tym tomie jest kontynuacją historii rozpoczętej w poprzedniej książce. Warto, więc czytać cykl chronologicznie, aby móc odnaleźć się w natłoku połączonych ze sobą zdarzeń oraz postaci, które występują w książce. Wielkim plusem opowieści jest jej akcja. Toczy się wartko i ma wiele niespodziewanych zwrotów przez co nawet na moment nie daje wytchnienia biednemu czytelnikowi. Kolejną zmianą odnotowaną in plus (i to chyba największy) w porównaniu z poprzednią częścią była zmiana podejścia do seksualności i erotyki. Nie wiem czy to moja tolerancja do opisów stosowanych przez Keri Arthur wzrosła, czy autorka nie poświęciła zbliżeniom postaci aż tyle miejsca co wcześniej, czy też sposób opisywania nie był aż tak wulgarny i nachalny jak poprzednio. W każdym razie nie raziło mnie to tak bardzo jak we „Wschodzącym księżycu”. Słowa uznania należą się autorce również za stworzenie tak dużej ilości różnorodnych stworzeń o przeróżnych kształtach, właściwościach fizycznych i kolorach.
Zdecydowanie książkę polecam osobom, których Keri Arthur wraz z Riley Janson „porwały” od pierwszego spotkania. Jeżeli natomiast nie byliście do końca przekonani (podobnie jak ja) po przeczytaniu pierwszej części czy warto bawić się w „Zew nocy” gorąco polecam! Powinniście przeczytać ten tom żeby móc się przekonać z jaką niecierpliwością będziecie wraz ze mną czekać na kolejne przygody Riley i całej jej paczki.


Za książkę dziękuję wydawnictwu Erica

poniedziałek, 4 lipca 2011

Kornelia Stepan „Żona astronoma. Historia Elżbiety Katarzyny Heweliusz.”

Elżbieta Katarzyna Heweliusz to postać nadzwyczaj godna uwagi, dlatego też cieszę się, że miałam okazję zapoznać się z nią dzięki książce Kornelii Stepan „Żona astronoma. Historia Elżbiety Katarzyny Heweliusz” ale po kolei…

Niełatwo było być kobietą w XVII-wiecznym świecie, tym bardziej jeśli wbrew dobrym obyczajom i ustalonym z góry regułom ma się marzenia, które za wszelką cenę chce się realizować, a tym bardziej jeśli tematyka tychże zarezerwowana jest jedynie dla mężczyzn. Czasy w jakich przyszło żyć tej nadzwyczaj mądrej kobiecie nie sprzyjały wielkiemu rozwojowi myśli  prezentowanych przez białogłowy. Jednakże przyznać trzeba, że Elżbieta miała od samego początku dobry los po swojej stronie. Czterokrotnie szczęście stanęło na jej życiowej drodze obdarzając nader łaskawie. Po raz pierwszy gdy przyszła na świat i pomimo obaw rodziców - Elżbieta Katarzyna Koopmann jako jedyna z dziewięciorga dzieci bogatego kupca z Gdańska wywinęła się śmierci i postanowiła żyć.
Po raz drugi gdy los zesłał jej do opieki mamkę Dobrą Teresę – zakonnicę, która nauczyła ją kochać, wtajemniczyła w nauki wielkich filozofów, stale pokazywała, że świat nie kończy się na obowiązkach domowych i sielskim Bąkowie, a przede wszystkim pokazała jak wspaniały (choć w ówczesnych czasach niedostępny dla płci pięknej) potrafi być świat nauki. To właśnie dzięki opiekującej się nią od najmłodszych lat Teresie, Elżbieta rozwijała drzemiące w niej pokłady odwagi, uporu w dążeniu do celu oraz świadomość, że jest kimś wyjątkowym.
Dzięki losowi dane jej było również spotkać jedyną miłość swojego życia - Eduarda Hayna. I choć przez sprzeciw rodziców nie dane było im spędzić ze sobą więcej niż jedno południe w gaju do końca życia miejsce w jej serce przeznaczone było tylko dla niego.
Mimo okoliczności jakie towarzyszyły małżeństwu, wydanej za mąż zaledwie w wieku szesnastu lat Elżbiety z Janem Heweliuszem należy uznać, że dziewczyna ta po raz kolejny otrzymała szczodry dar od losu. Małżeństwo ze znanym w całym niemalże ówczesnym świecie Janem Heweliuszem zostało zaaranżowane przez rodziców Elżbiety i stanowić miało rekompensatę za stracony przez haniebne zachowanie córki honor rodziny. Wydawać się może, że związanie się z mężczyzną starszym (aż!) o 36 lat  może być jedynie wielkim nieszczęściem dla kobiety i nie może przynieść nic wspaniałego, w tym przypadku było inaczej. Związek Elżbiety i wielkiego Jana Heweliusza nie opierał się na bezgranicznej miłości i wielkiej namiętności, ale sprawił, że Elżbieta w końcu znalazła się we właściwym miejscu i czasie. Sam mąż dość szybko zauważył nieprzeciętność umysłu swojej małżonki i nie zważając na ówczesne poglądy odnośnie inteligencji oraz pozycji kobiet w społeczeństwie traktował Elżbietę jako równą sobie. Dzięki nieszablonowemu podejściu męża mogła ona rozwijać swoją pasję – naukę, ale także wbrew obiekcjom współtowarzyszy badań aktywnie uczestniczyć w nowych odkryciach. Danej jej było cieszyć się tymi wszystkim urokami nauki, które jeszcze w XVII wieku były szczelnie przysłonięte ciężką zasłoną niezrozumienia i niechęci wobec kobiet.
 Elżbieta Heweliusz to postać nadzwyczaj godna uwagi, dlatego też cieszę się, że miałam okazję poznać ją dzięki książce Kornelii Stepan „Żona astronoma. Historia Elżbiety Katarzyny Heweliusz.” Książkę czytałoby się z jeszcze większą przyjemnością gdyby postać Elżbiety była nieco bardziej rozbudowana, a jej wkład w rozwój badań męża został nieco dokładniej opisany. Nie mniej jednak popołudnie spędzone z tą książką w ręce  było bardzo miłe i godne polecenia.


P.S. Dziękuję viv za udostępnienie kolejnej (!) książki