czwartek, 29 grudnia 2011

John Harding "Siostrzyca"


Gdzieś w mrocznej Anglii, pośrodku opasanych wstęgami mgły wzgórz stoi Blithe House. Piękny, majestatyczny dwór góruje nad okolicą skrywając przed światem swoje tajemnice. Poza tajemnicami, skrywa także przed światem dwie małe osamotnione istoty - Florence i Giles, które po śmierci rodziców zostały oddane pod opiekę wuja. Niestety wuj nie przejawia jakiejkolwiek zainteresowania dziećmi, pozostawiając je pod opieką gospodyni - Pani Grouse. Wydaje się jednak, że taki stan rzeczy bardzo odpowiada rodzeństwu, które bez jakichkolwiek ograniczeń oddają się zabawie. Sytuacja ulega jednak zmianie gdy zdaniem wuja Giles jest już na tyle duży aby podjąć naukę poza domem. Giles wyjeżdza, a Florence odkrywa w Blithe swój raj – bibliotekę z tysiącami, opuszczonych, zakurzonych książek. Dziewczynka mimo kategorycznego zakazu wydanego przez opiekuna (nieprzystającego dobrze wychowanej pannie) spędza każdą wolną chwilę w bibliotece. Niestety w przeciwieństwie do Florence - Giles nie przejawia zainteresowania nauką  i wkrótce po jej rozpoczęciu zostaje odesłany do domu, gdzie ma kontynuować swoje kształcenie. W momencie gdy do opiekująca się Gilesem guwernantka ginie w niejasnych okolicznościach, a w jej zastępstwie przybywa zupełnie niespodziewanie Panna Taylor sytuacja w domu ulega zmianie. Niestety jedyną osobą, która to zauważa jest dwunastoletnia Florence. Osamotniona w swoich podejrzeniach dziewczynka,  chcąc ratować życie swoje i swojego brata podejmuje niebezpieczną „grę” z guwernantką.
„Siostrzyca” to książka, której udało się mnie zauroczyć jeszcze przed przeczytaniem. Ciekawa okładka zapowiadająca mrożące krew w żyłach wydarzenia i świetne recenzje na blogach tylko potwierdziły słuszność moich odczuć.
John Hardig stworzył dzieło na miarę wspaniałych, mrocznych gotyckich powieści. Rewelacyjny, mroczny i ziejący grozą klimat, czające się za rogiem śmiertlene niebezpieczeństwo, a pośródku tego wszytskiego dwunastoletnia niepozorna dziewczynka sprawiły, że całą książkę przeczytałam od razu. Akcja książki rozwija się z każdą kartką, a niespodziewane jej zwroty nie dają odpocząć choć na chwilę. Co rusz nasuwają się pytania czy to o czym czytamy jest prawdziwe czy stanowi tylko wytwór wybujałej wyobraźni dwunastolatki. Bohaterowie zostali nakreśleni przez autora wyrazistymi kreskami. Każdy z nich jest indywidualnością, każdy ma swój niepowtarzalny, wyróżniający go charakter. Początkowo nieco kłopotu sprawiała mi Florence, a dokładniej tworzone przez nią neologizmy, którymi z uwielbieniem posłuwigawała się przez całą książkę. Po pewnum jednak czasie słownictwo to stanowiło nieodłączny element małej Flo.
 Jeśli więc lubicie powieści utrzymane w gotyckim klimacie, gdzie zimno bije od starych zniszczonych murów i nie wszystko jest takie oczywiste jakby się mogło wydawać musicie przeczytać „Siostrzycę”.


Za egzemplarz recenzyjny dziękuję Wydawnictwu Mała Kurka

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Teraz kolej na mnie - mój dzień w książkach




Z pewnością wielu z Was brało już udział w zabawie wymyślonej przez Lirael. Teraz przyszła kolej na mnie.




Oto mój dzień w książkach

Zaczęłam dzień (z) Siostrzycą,
W drodze do pracy zobaczyłam 
Córkę kata,

i przeszłam obok Żony piekarza
żeby uniknąć Zbrodni w błękicie.
ale oczywiście zatrzymałam się przy Fotoplastikonie
W biurze szef powiedział: Dotknij wiatru, dotknij wody. 
i zlecił mi zbadanie Samotność liczb pierwszych
W czasie obiadu z 
Madame Hemingway,

zauważyłam Starcie królów
pod Domem jedwabnym
Potem wróciłam do swojego biurka z Letniego domku, 
Następnie, w drodze do domu, kupiłam 
Zatrute ciasteczko

ponieważ mam Złudne marzenia
Przygotowując się do snu, wzięłam Opowieść wdowy,
i uczyłam się Kołysanki dla wisielca
zanim powiedziałam dobranoc Czarnoksiężnikowi z archipelagu.




niedziela, 18 grudnia 2011

Patric Rothfuss "Strach mędrca"

   "Strach mędrca" stanowi kontynuację zakreślonych w pierwszej części z niezwykłym rozmachem, przygód Kvote - młodzieńca o nieprzeciętnych zdolnościach magicznych i muzycznych. Jeśli ktoś z was liczył na to, że druga część okaże się gorsza od pierwszej ten zawiedzie się i to bardzo. Moim zdaniem autorowi bez większych trudności udało się utrzymać, ustawioną na bardzo wysokim poziomie przy okazji pisania pierwszej części poprzeczkę. Jednak aby dobrze zrozumieć rozgrywające się w drugiej części wydarzenia i relacje między bohaterami należy najpierw sięgnąć po rozpoczynające trylogię - "Imię wiatru".
Kvote nie jest już zielonym, butnym pierwszoroczniakiem. No dobrze, dobrze mijam się trochę z prawdą. Nadal jest odrobinę butny i uparty ale umiejętnie nadrabia to swoim urokiem osobistym. W ciągu całego roku spędzonego na uniwersytecie zdołał pogłębić swoją wiedzę w zakresie magii sympatetycznej, jednocześnie do perfekcji doprowadzając swoje umiejętności z zakresu przyciągania kłopotów i powiększania grona swoich zagorzałych wrogów z Ambrosem na czele. Jednakże tym razem kłopoty, będące  konsekwencją dawnych zatargów z Ambrosem nie są zwykłą dziecinadą, a czający się w ciemnym zaułku zabójcy tylko to potwierdzają. Na szczęście oprócz wrogów Kvote zdołał zgromadzić wokół siebie prawdziwych przyjaciół, którzy w każdej sytuacji służą dobrą radą… nawet jeśli zastosowanie się do nich oznacza rozstanie.
Książka została podzielona w wyraźny sposób na dwie odrębne części które jednak tworzą jedną zgrabną całość. Pierwsza skoncentrowana jest na codziennym życiu głównego bohatera na uniwersytecie, które mimo pozorów wcale nie jest nudne i leniwe. Przeciwnie. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że w przypadku Kvothe szkoła to nie tylko nauka ale także występy w karczmach oraz spotkania z piękną i nie do końca uczciwą Denną, ale chyba przede wszystkim uniwersytet to miejsce w którym z dnia na dzień robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Druga część zabiera czytelnika do odległych, nieznanych dotąd zakątków świata, do których po nagłym i nie do końca dobrowolnym opuszczeniu uczelni zmierza Kvote. Ta część książki dzięki nowemu środowisku w jakim znalazł się bohater jest nieco bardziej interesująca. Nie ma w niej opisów studenckiego życia, które poznaliśmy w poprzedniej książce. W zamian za to poznajemy nowe miejsca i panujące w nich obyczaje, nowych interesujących bohaterów i nowego, nieznanego nam dotąd - odpowiedzialnego – Kvote, który musi stawić czoło nieprzewidzianym wydarzeniom i ich następstwom.
„Strach mędrca” stanowi kolejny niezaprzeczalny dowód na to, że Patric Rothfuss zdobył (zapewne w niewyjaśnionych okolicznościach i na sto procent przy udziale magii) wspaniały przepis na to jak powinna wyglądać rewelacyjna książka, która porwie czytelnika na parę dobrych godzin.  

Polecam gorąco!

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję Wydawnictwu Rebis





środa, 30 listopada 2011

Patric Rothfuss " Imię wiatru "


Chodź! Wejdź! Pamiętaj tylko nie rób zamieszania. Najlepiej usiądź gdzieś z tyłu w ciemnym kącie i bądź cicho. Co..? Nie, żartuj! Nawet nie próbuj! Nie usłyszysz od nich słowa zachęty. Nie myśl, że któryś z nich Cię zawoła i przyjaznym gestem zaprosi żebyś usiadł z nimi w świetle kominka i słuchał jego opowieści. Nikt w Ostańcu nie będzie Cię zapraszał.  Zapamiętaj. Potraktują Cię raczej jako wroga. Ale gdy staniesz się niewidzialny będziesz mógł usłyszeć rzeczy o których mówili wszyscy choć słyszeli tylko Ci dwaj siedzący koło niego mężczyźni.
Usłyszysz opowieść o dawnych czasach. O dumnym wędrownym, rodzie Edema Ruth, który wydał na świat niezwykłego chłopca – Kvothe.  Chłopca, którego włosy miały kolor rdzawego zachodzącego słońca a oczy były zielone jak łany soczystej trawy .
Usłyszysz historię jego życia, nie tą z bajek opowiadanych dzieciom na dobranoc ale tą prawdziwą bo opowiedzianą przez niego samego. Od beztroskiego dzieciństwa, w którym wraz z rodzicami wędrował od miasta do miasta niosąc pieśń. Zabawę i beztroskę. Poczujesz smak okropnej upokarzającej biedy i samotności jaką przeżył mieszkając na ulicy i walcząc o jedzenie.  Włos będzie ci się jeżył słuchając opowieści o Chandrianach, których obecność zdradza błękitny płomień. Zobaczysz jak wygląda upór w chwytaniu swoich marzeń i poczujesz smak zwycięstwa po dostaniu się na Uniwersytet. Razem z nim poznasz tajniki prawdziwej hermetyki, magii symapatetycznej i przekonasz się jaką wagę mają prawdziwi przyjaciele. Niestety przekonasz się także co to znaczy mieć prawdziwego wroga.
Poznasz fragment życia wielkiego maga, geniusza, genialnego muzyka, bohatera i buntownika jaki wyrósł z małego Kvothe.
„Imię wiatru” to I tom trylogii pt. „Kroniki królobójcy”. Moim zdaniem jest to jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy debiut ostatnich lat i aż trudno uwierzyć, że po jej napisaniu autor nie mógł znaleźć chętnego do jej wydania.  Patric Rothfuss  ma rzadko spotykany w obecnych czasach dar do przedstawiania uniwersalnych prawd o życiu, ambicjach, miłości i przyjaźni w niezwykle prosty a zarazem magiczny sposób. W książce nie znajdziecie zapierającej dech w piersiach czarnej magii, szalonych magów i uwięzionych księżniczek. Akcja nie pędzi w zawrotnym tempie zostawiając was daleko w tyle. Jednakżę zapewniam was, że odnajdziecie w tej książce magię. Nie będzie to magia jaką wszyscy znamy z powieści fantasy z klątwami i rzucaniem uroków. Będzie to magia która sprawi, że kiedy zaczniesz czytać nie będzie dochodził do ciebie żaden dźwięk z otaczającego cię świata, a książka pochłonie cię bez reszty.
Fabuła książki i losy głównego bohatera rzeczywiście mogą niektórym przypominać Harrego Pottera ale ja nie widzę w tym nic złego. Wielu zarzuca także Rothfussowi, że nie wymyślił nic nowego. Zgadzam się. W książce właściwie nie ma żadnych nowatorskich pomysłów niemniej jednak autor tworzy tak wspaniały świat i opisuje go tak pięknym i plastycznym językiem, że powyższy zarzut można zbyć machnięciem ręki.
„Imię wiatru” to książka z rodzaju tych, których dopiero po przeczytaniu ostatniej strony zorientujesz się, że leżałeś na łóżku tak długo, że masz ścierpnięty kark i brak czucia w ręce w której ją trzymałeś. Gorąco polecam!


Za egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu Rebis

wtorek, 22 listopada 2011

Piotr Owcarz "Wichman.Krucjata"




Piotr Owcarz to nader interesujący człowiek. Sam o sobie pisze, że Nie ma żadnych talentów. Jedyne, co mi Bozia w darze dała, to dar wymyślania. Nie wiem skąd mi się to bierze, ale przychodzi z nienacka i bardzo łatwo. Nagle widzę coś oczami wyobraźni, co później staje się oczywiste dla mas i mediów. Tak było z Laurem Klienta, tak było z Muzeum Hansa Klossa. Nie umiem rzeźbić, malować, słabo rysuję, nieźle piszę (…).[1]
I trzeba przyznać, że coś w tym jest. Pan Piotr rzeczywiście ma dar tworzenia niezwykłych opisów i dobrze skonstruowanej akcji o czym mogłam się przekonać przy okazji czytania jego powieściowego debiutu „Wichman. Krucjata” opowiadającego o Wichmanie - sławnym na całą ówczesną Europę awanturniku, wielmoży i banicie.

Akcja powieści rozgrywa się u schyłku X wieku, na terach średniowiecznej Europy. Wichman wraz ze swoim młodszym bratem Ekbertem powracają z gościny u rexa Ottona do Saksonii, na ślub jednej ze swoich sióstr. Jednak nie dane jest im dotrzeć do domu spokojnie, bez problemów. W jednej z przydrożnych oberży, w której zatrzymali się na odpoczynek wpadają w zasadzkę.. Podejrzenie zastawienia zasadzki pada na ich stryja. Pytanie tylko dlaczego wuj Herman miałyby to robić? Wydaje się, że odpowiedź na to pytanie od wieków jest taka sama. Kobieta i pieniądze, a żeby było bardziej interesująco także władza. Nie było bowiem tajemnicą, że Wichman od dawna umiłował sobie swoją przyrodnią siostrę Adelajdę, która w czasie gdy on wraz z bratem bawili w Akwizgranie pozostawała pod opieką wuja. Pod nieobecność zakochanego młodziana, Herman podjął decyzję, która dotknie swoimi skutkami wiele osób. Adelajda przepadnie jak kamień w wodę, a zrozpaczony Wichman zostanie oskarżony o zabójstwo.

„Wichman” jest powieścią, która zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Opisane w książce burzliwe początki średniowiecza i stosunki polsko-niemieckie stanowią niezwykle interesujące tło dla toczącej się akcji. Autor z wielką precyzją przybliża nam ówczesne realia życia w miastach, mentalność ludzi i ich poglądy oraz wybuchające co jakiś czas konflikty na tle religijnych czy społecznym. Przedstawione w książce obrazy z walk i toczonych bitew obdarte są z jakiejkolwiek zasłony mającej na celu ukrycie towarzyszącego im strasznego widoku. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Starcia i potyczki Wichamana opisane są w tak realistyczny sposób, że czasami kręci się w głowie od natłoku krwi i urwanych kończyn – nie uważam jednak żeby opisy te stanowiły mankament powieści. Sam Wichman przedstawiony jest jako porywczy, buńczuczny awanturnik dążący do celu po trupach. A bardzo dobrze skonstruowana akcja nie pozwala się zgubić w natłoku wydarzeń, miejsc i osób pojawiających się w książce. Jedynym wielkim zaskoczeniem książce (niekoniecznie miłym) było jej zakończenie. W pewnym momencie po stosunkowo równo toczącej się akcji wszystko przyspiesza i rozwija się na kilku stronach zupełnie tak jakby autorowi spieszyło się do jakiegoś innego projektu. Niemniej jednak uważam, że książka jest godna uwagi, a dla miłośników średniowiecza, bitew i poszukiwaczy księżniczek stanowi pozycję niemalże obowiązkową.


Za egzemplarz recenzyjny dziękuję Wydawnictwu REPLIKA


Wyniki wygrywajki!

Na początku muszę przyznać, że nie spodziewałam się tak wysokiej frekwencji :) 
Do konkursu zgłosiło się aż sumie w 55 osób! na 68 obserwujących. Cieszy mnie to niesamowicie.
Żeby nie trzymać Was dłużej w niepewności ogłaszam wyniki:

Książkę Olgi Tokarczuk otrzymuje Oleńka


natomiast książkę Izabeli Szolc otrzymuje Maruda007


Bardzo gratuluję!
Proszę o kontakt do końca tygodnia:)

A już wkrótce kolejne wygrywajki.

środa, 16 listopada 2011

5.000 wejść czyli Wygrywajka!

W tym tygodniu mój blogowy licznik wskazał pięciotysięczne wejście:) Dla jedynych to pewnie mizerny wynik, jednak dla mnie jest on w pełni satysfakcjonujący. Dziękuję Wam wszystkim;)
Tak jak wcześniej obiecałam z tej okazji przygotowałam małą wygrywajkę.

Do wygrania są dwie książki.
 Prowadź swój pług przez kości umarłych - O.Tokarczuk 
 Strzeż się psa- I. Szolc




Zainteresowanych proszę o zgłaszanie się pod postem w komentarzach. Osoby nieposiadające konta proszę o pozostawienie adresu e-mail.

Wygrywajka trwa do niedzieli 20 listopada do godziny 24.00. Potem losowanie :)

POWODZENIA!

P.S.
Książki miały stanowić jeden pakiet ale większość z Was pisze którą z książek chce wygrać, dlatego też będą dwa odrębne losowania.
W komentarzach piszcie jaką książkę wybieracie.



środa, 9 listopada 2011

Nowe nabytki:) czyli stosik nr 7

Dawno nie przedstawiałam Wam wyników mojego zbieractwa. Myślę, że teraz przyszedł na to czas:)

Od góry:
  1. "Dożywocie" M.Kisiel - po przeczytaniu pożyczonego egzemplarza stwierdziłam, że muszę ją mieć! Recenzja tutaj, kto jeszcze nie czytał niech szybko nadrabia zaległości,
  2. "Strzeż się psa" I. Szolc - egzemplarz recenzyjne w ramach rozpoczęcia współpracy z Wydawnictwem Oficynka, przeczytane- zrecenzowane, recenzję znajdziecie tutaj,
  3. "Kuszące zło" K.Arthur- od Instytutu Wydawniczego Erica, recenzja już opublikowana tutaj,
  4. "Fausta" K.Kofta - z wymiany na LC,
  5. "Jutro" L. Marsden - no właśnie nie bardzo mogę sobie przypomnieć czy się wymieniłam czy kupiłam ;/ - raczej wymieniłam,
  6. "Motyl" L.Genova - kupiłam na All w bardzo okazyjnej cenie, grzechem było nie kupić,
  7. "Madame Hemingway" P. McLain - egzemplarz recenzyjny od Wydawnictwa Bukowy Las, przeczytana i odłożona na półkę "ulubione" - recenzję możecie przeczytać tutaj,
  8. "Córka kata" O.Potzsch - egzemplarz recenzyjny od Wydawnictwa Esprit, recenzja tu, polecam!
  9. "Gdański depozyt" bardzo ciekawie zapowiadający się debiut, egzemplarz od Wydawnictwa Oficynka,
  10. "Imię wiatru" P. Rothfuss -egzemplarz recenzyjny od Wydawnictwa Rebis,
  11. "Strach mędrca" P. Rothfuss - j.w.
  12. "Dom jedwabny" A.Horowitz - j.w., recenzja wkrótce,
  13. "Rok 1918. Odzyskiwanie niepodległości" - piękny album zakupiony po promocyjnej cenie ne Targach w Katowicach.
Licznik odwiedzin mknie do przodu i zbliża się do pięciu tysięcy.  Dziękuję! Z tej okazji czuję się niemalże zobowiązana do zorganizowania małej wygrywajki. Obserwujcie bloga uważnie!

poniedziałek, 7 listopada 2011

Oliver Potzsch "Córka kata"

Czarownice, tańce w ciemnym lesie w świetle ogromnych ognisk, zioła, czary i ciemne moce-wszystko to zawsze rozpalało wyobraźnię ludzi do czerwoności. Chęć obcowania z czymś nieuchwytnym i nie do końca zrozumiałym towarzyszyła od dawna również mi. Dlatego też gdy tylko zobaczyłam recenzje „Córki kata” powiedziałam, że muszę ją przeczytać. Niedługo potem słowa zamieniałam w czyny…
Okropieństwa wojny trwały aż trzydzieści lat. Czas ten przyniósł ze sobą cierpienie, ogromne straty w ludziach, wielkie obszary opustoszałych terenów i zgliszcza. W Schongau - małym miasteczku próbującym podnieść się po tym strasznym okresie panuje względny spokój. Życie toczy się własnym ustalonym od dawien dawna rytmem. Przekupki sprzeczają się na rynku, rajcowie radzą na zebraniach, a umorusane sadzą dzieci biegają po wąskich uliczkach miasta robiąc przy tym mnóstwo zamieszania i hałasu. Spokój zostaje jednak zburzony w chwili gdy z ciemnych odmętów Lecha zostaje wyłowione ciało chłopca. Wszystko wskazuje na to, że dziecko nie zmarło z przyczyn naturalnych. Powodem śmierci było morderstwo. Na ludzi z miasteczka pada blady strach, który potęguje fakt, że na plecach małoletniego denata odkryto znak. Znak czarownicy. W mieście wybucha panika. Mieszkańcy z żądzą w oczach i kosami w rękach szukają winnego. Oczywiście długo nie musieli szukać. Na domniemanego zabójcę wybrana zostaje Marta – miejska akuszerka. Jest ona idealnym kozłem ofiarnym. Dlaczego? Jest kobietą, przygotowuje magiczne substancje, pomaga dzieciom przyjść na świat, niejednokrotnie pomagała również w usuwaniu niechcianych płodów, a  przecież nawet najmniejsze dziecko wiem, że nikt normalny nie posiada takich umiejętności. Przez Schongau przelewa się fala plotek. Ludzie szukają wspólników „czarownicy” i snują wyobrażenia o zawartym przez Martę pakcie z diabłem, zaprzedaniu duszy i jej niebotycznie wysokich lotach na miotle. Wydaje się, że jedynymi trzeźwo myślącymi osobami w całym miasteczku są: Jakub Kuisl kat (notabene odpowiedzialny za przeprowadzenie na rzeczonej kobiecie tortur) syn medyka Simon Fronwieser oraz Magdalena córka Jakuba. Atmosfera w mieście gęstnieje jeszcze bardziej kiedy okazuje się, że kolejne dziecko padło ofiarą morderstwa. Jakub ma zaledwie kilka dni aby przekonać się o kto morduje dzieci i uratować Martę przed okropną śmiercią. Razem z Simonem i wścibską Magdaleną podejmuje się śledztwa narażając przy tym życie swoje i swoich bliskich. Czy uda im się rozwiązać zagadkę? Czy Marta spłonie na stosie? Jeśli jesteście ciekawi koniecznie przeczytajcie tą książkę.
„Córka kata” będąca debiutem Olivera Pozscha zaskoczyła mnie ogromnie pozytywnie i to pod wieloma względami. Przede wszystkim spodobały mi się po mistrzowsku odtworzone realia ówczesnego życia. Potzsch z wielką dbałością o szczegóły zakreślił obraz siedemnastowiecznego małomiasteczkowego życia. Przedstawił mentalność prostych ludzi, których niemal całe postrzeganie świata podporządkowane było przesądom i wierzeniom. Ukazał ich słabość do wyolbrzymiania zdarzeń, których nie rozumieją i z którymi nie potrafią sobie poradzić. Niezaprzeczalnym atutem książki jest również postać głównego bohatera Jakuba Kiusla, którego fach od najdawniejszych lat był ukryty za zasłoną milczenia. Zawód ten wiązał się z pewnego rodzaju poważaniem w społeczeństwie, budził strach, ale niestety równie często był równoznaczny z niskim statutem społecznym kata. Mimo tak osobliwego zawodu Jakub charakteryzuje się niezwykłą życiową mądrością, zna się na ziołolecznictwie, a w domu zgromadził imponującą zbiór książek medycznych. Postać kata jest tym bardziej interesująca, że jej pierwowzorem był prapradziadek Olivera, który wywodził się z jednej z najbardziej znanych katowskich rodzin w całej Bawarii. Kolejnym plusem książki jest jej akcja, która nieustanie nas zaskakuje, zmieniając swój tok i podsuwając nam pod nos coraz to inne możliwe rozwiązania i tropy, za którymi warto podążać. Wszystko to sprawia, że czytanie książki o kacie i czarownicach stanowi niezwykłą przyjemność, a godziny spędzone na czytaniu mijają niczym minuty.
Polecam wszystkim spragnionym mocnych, niecodziennych wrażeń, niebojącym się uciec do siedemnastowiecznego miasteczka gdzieś w dalekiej Bawarii...

 Za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego dziękuję Wydawnictwu Esprit

piątek, 4 listopada 2011

Paula McLain "Madame Hemingway"

Ernest Hemingway  od zawsze kojarzył mi się jako ustatkowany, starszy pan z siwą brodą i  nostalgicznym, nieobecnym spojrzeniem. Nigdy nie zastanawiałam się jakim był człowiekiem, jakimi ludźmi się otaczał i jak wyglądała jego droga do sławy. Do końca nie byłam przekonana czy to lektura akurat dla mnie. Jednak gdy wzięłam książkę do ręki odłożyłam ją dopiero po przeczytaniu ostatniej strony.
Ich znajomość zaczęła się jak w tanim romansie. Ernest i o aż osiem lat starsza Hadley Richardson poznali się przypadkiem, jednak uczucie, które ich ogarnęło zarzuciło  im pętle na szyi nie mając zamiaru choć na trochę poluzować uścisk. Wpadli w wir namiętności. Jej imponowała jego bystrość umysłu i pewność siebie oraz te urocze dołeczki na policzkach w których można by się zakopać, jemu - jej prostolinijność i prawdomówność. Chwycili szczęście za rogi i postanowili nie puszczać. Niespełna rok po zawartym na prędce małżeństwie wyruszają do Paryża gdzie Ernest ma poczuć ducha miasta i zacząć tworzyć dzieła, które w przyszłości będą określane mianem kultowych.
Paryż lat dwudziestych, przywitał przyszłego noblistę i jego ówczesną małżonkę z otwartymi ramionami. Złapał ich za ręce i wciągnął w niebezpieczny krąg paryskiej cyganerii. W powietrzu unosił się duszący dym tytoniowy, w kawiarniach całymi dniami przesiadywali zmanierowani artyści, na ulicach słychać było śmiech pięknych, wyzwolonych kobiet ze sznurami niedbale zarzuconych na szyję pereł. Miasto całkowicie ich odurzyło częstując przy tym morzem alkoholu, ogłuszając jazzem, mnóstwem odgłosów i podsuwając im pod nos śmietankę literatury amerykańskiej. Po bulwarach miasta spacerowali znani pisarze którzy raz po raz wywoływali społeczne lub obyczajowe skandale.
Hadley od pierwszego spotkania stanowiła dla Ernesta jedyny stały element w jego życiu. Opokę, której on od zawsze potrzebował. Ernest bowiem był artystą już na początku gdy nikt go jeszcze nie znał. Miał swoje maniery, był rozkojarzony, zamykał się w swoim świecie, broniąc dostępu do niego nawet przed Hadley, miewał tak charakterystyczne dla artystów dni przepełnione rozpaczą i wątpliwościami co do swojego talentu, dni pełne poczucia bezsilności. Niestety  ona była w nim zbyt zakochana żeby od razu zobaczyć co zgotował jej los.
Nigdy nie zastanawiałam się jak szalone, pełne ludzkich nieszczęść i morza wyrzeczeń może być życie artysty i jego rodziny. Decydując się na życie z taką osobą trzeba zgodzić się na rolę drugoplanowego bohatera, który zawsze będzie pozostawał w cieniu i będzie tylko zwykłym śmiertelnikiem. Tak właśnie było w małżeństwie Hadley i Ernesta. Hemingway wcale nie był spokojnym, życzliwym starszym panem z pasją wędkowania. Z całą pewnością był nieprzeciętną jednostką - artystą, ale przy tym co chyba typowe dla tych bardziej „uduchowionych” był również egoistą, który swoje pragnienia i ambicje stawiał wyżej niż cokolwiek inne. Nieustannie szukał nowych bodźców, nowych wrażeń, zmieniał starych przyjaciół na kolejnych, szukał osób z którymi mógł otwarcie porozmawiać o literaturze, sztuce. Po zachłyśnięciu się pierwszymi sukcesami i paryskim światkiem Ernest usunął Hadley w najciemniejszy kąt swojego życia czego nie zmieniło nawet pojawienie się ich potomka.
„Madame Hemingway” to przesycona gwarem paryskich uliczek, pełna uroku powieść o miłości i przeznaczeniu. Szalone, naznaczone skandalami i zupełną rozwiązłością lata dwudzieste ukazane w książce pozwalają poczuć smak życia w zamkniętym dla przeciętnych śmiertelników światku artystów. Opisane w książce burzliwe małżeństwo Hemingwayów składało się z wyrzeczeń, upokorzeń ale również wspaniałych, magicznych chwil, które łudziły obietnicą wspaniałej przyszłości. Jeżeli choć przez chwilę mieliście wątpliwości czy sięgnąć po tą książkę porzućcie ją teraz, bowiem "Madame Hemingway" to lektura obowiązkowa dla każdego kto ceni dobrą literaturę.
Szczerze polecam!


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Bukowy Las

piątek, 28 października 2011

Keri Arthur "Kuszące zło"



Chyba nie muszę Wam jej przedstawiać. Wszyscy przecież ją znamy. Jest zabójczo seksowna, ma piękne rude włosy i właśnie przechodzi szkolenie na strażnika. Riley Jenson dhrampir we własnej osobie, jak pewnie świetnie się domyślacie znowu popadnie w kłopoty i to nie małe. Ale o wszystkim po kolei… 

Po ostatnich wydarzeniach, Riley zgodnie z zapowiedziami jej szefa Jacka w ramach przygotowania na stanowisko bezwzględnego strażnika przechodzi trening z Rohanem. W trakcie jednego z takich treningów okazuje się, że będzie musiała stawić czoło nowym obowiązkom bez wymaganego przez Departament rocznego przygotowania. Riley  zostaje wysłana na misję, na której będzie miała szansę się zemścić. Celem misji jest rozpracowanie Deshona oraz odnalezienie czegoś niezwykle cennego. Dzięki pomocy poznanej wcześniej medium, pod przykrywką złodziejki, Jenson dostaje się do miejsca, w którym nie obowiązują jakiekolwiek zasady i reguły. Rola kobiet sprowadzona jest do bycia zabawką w rękach Deshon’a Starra, a mieszczące się obok tego przybytku rozpusty zoo utwierdza nas w przekonaniu, że jego właściciel jest równie szalony co niebezpieczny.

„Kuszące zło” jest już trzecią książką z dziewięciotomowej serii autorstwa Keri Arthur. Ta część zdecydowanie trzyma poziom poprzedniej. Z przerzucanych podczas czytania kartek nie powiewa choć przez chwilę nudą. Akcja toczy się wartko, a nagłe zwroty tylko zachęcają do dalszego czytania. A poszerzony o kilka rodzajów wachlarz stworzeń występujących w książce stanowi z całą pewnością spory plus. Oczywiście wiele rzeczy się powtarza. Są walczący o względy Riley szaleńczo przystojni samcy, jest przemoc i seks..ba! W pewnych momentach miałam nieodparte wrażenie, że całe rozdziały z Kamasutry zostały przepisane do książki. W tej części opisy te nie raziły mnie aż tak bardzo bo znalazłam na nie cudowny w swej prostocie sposób. Po prostu ich nie czytałam. Nadal kontynuowany jest również wątek niepewnego związku Riley z Queen’em. W książce znajduje się wiele odniesień do wcześniejszych wydarzeń dlatego też, jeśli ktoś chce przeczytać „Kuszące zło” najpierw powinien sięgnąć po dwie wcześniejsze książki aby-mówiąc kolokwialnie-mieć rozeznanie w temacie.
Utrzymanie akcji w klimacie poprzednich książek sprawia, że jej miłośnicy na pewno się nie zawiodą, a przeciwnicy powinni ją omijać szerokim łukiem.
Ja ze swojej strony polecam z czystym sumieniem!

Za książkę dziękuję Instytutowi Wydawniczemu Erica

środa, 26 października 2011

Izabela Szolc "Strzeż się psa"


UWAGA!! OPINIA JAK NAJBARDZIEJ SUBIEKTYWNA ZE WZGLĘDU NA MOJĄ MIŁOŚĆ DO PSÓW.

Wczoraj obchodziliśmy dzień kundelka w związku z czym nie mogło w tym dniu zabraknąć książki o psach. W taki oto sposób zabrałam się za czytanie „Strzeż się psa”.

Narratorem a zarazem głównym bohaterem tego mini kryminału jest pies św. Huberta – Albrecht. Al nie licząc pojedynczych dni kiedy do jego ukochanej Laury przychodzą absztyfikanci, a on zostaje uwięziony na balkonie, wiedzie spokojne, psie życie. (Nota bene Laura nie zauważa faktu, że jedynym stałym samcem w życiu jest właśnie Albrecht).
Al jest szanowanym na osiedlu, wkraczającym właśnie w wiek seniora psem. Jest oczytany, elokwentny, zna łacinę, ma swoje ulubione filmy i aktorów, nieźle także orientuje się sytuacji kulturalno-społecznej i zwyczajach ludzi.
Każdy jego dzień jest niemalże identyczny. Codzienne spotkania z innymi psami na krótko przystrzyżonej trawie, porastającej ekskluzywne, warszawskie osiedle stanowią jedyną rozrywkę tego statecznego i oczytanego olbrzyma. Sielankowe i bezpieczne życie trwa do czasu kiedy na miękkiej, soczystej trawie przed blokiem psy znajdują zwłoki swojego kolegi Aleksandra – dalmatyńczyka mieszkającego w bloku obok. Na psy pada blady strach. Nie wiedzą kto mógł zrobić coś tak okropnego. Wszystko wskazuje na to, że Aleksander nie opuścił tego padołu łez z własnej woli ale ktoś ewidentnie mu w tym pomógł. Pytanie tylko kto i dlaczego?  Sprawa wygląda na bardzo poważną gdy niedługo potem zastaje otruta młoda suczka- Sybille. W tym momencie do akcji wkracza Al, który bierze sprawę w swoje łapy.
Nikogo nie powinien dziwić fakt, że autorka na głównego bohatera swojej książki wybrała właśnie tą rasę. Bloodhoudy znane są bowiem ze swojego nadzwyczaj czułego węchu i pasji poszukiwawczej ponadto świetnie sprawdzają się jako sojusznicy policji i wszelakich służb ratowniczych. Nie należy zapominać także, że psy te są świetnymi tropicielami. Pytanie tylko czy uda się rozwiązać tą mrożącą krew w żyłach zagadkę?

„Strzeż się psa” to moje pierwsze, ale jakże udane spotkanie z Izabelą Szolc. Akcja tego „kryminału” zdecydowanie nie rwie do przodu, a raczej sunie powoli aż do kulminacji. Myślę jednak, że nie przeszkadza to zupełnie w niczym. Autorka postawiła tu raczej na prosty język, świetne dialogi okraszone sporą dawką humoru i ironii. W książce nie brakuje także zagadki i morderstwa, a niesztampowy pomysł na ustanowienie głównym bohaterem psa, który komentując świat dwunogów dąży do rozwiązania zagadki  zapewniają książce sukces na całej linii. Z całego serca zatem polecam tą książkę wielbicielom czworonogów, miłośnikom kryminałów ale również osobom które lubią od czasu do czasu uśmiechnąć się pod nosem podczas czytania lektury.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Oficynka

czwartek, 20 października 2011

Joyce Carol Oates "Opowieść wdowy"



Niektóre z książek pisane są po to aby bawić i umilić czas czytelnikowi. Są też takie, po przeczytaniu których z wielką ostrożnością odkłada się je na półkę, zamyka oczy i myśli. Do tej drugiej kategorii z pewnością należy zaliczyć książkę „Opowieść wdowy” autorstwa cenionej na całym świecie pisarki, eseistki i poetki Joyce Carol Oates.
Ray i Joyce są zgodnym, spełnionym małżeństwem z długim stażem. Kochają się, dbają o siebie, mimo bardzo długiego stażu małżeńskiego nadal z czułością patrzą sobie w oczy, każdą wolną chwilę spędzają na wspólnych spacerach w parku nad rzeką trzymając się za rękę. Zawsze razem, zawsze we dwoje. Tak jak wielu z nas nie zdają sobie sprawy, że tuż za ich plecami czai się podstępny cień, z wykrzywionym uśmiechem trzymający w rękach klepsydrę, w której ziarenka piasku spadają nieubłaganie. Rankiem 11 lutego 2008 roku rozpoczęło się preludium tragedii. Ray z objawami zapalenia płuc trafia do szpitala. Żadne z nich nie mogło przeczuwać, że to co zaczęło się szarym, zimowym rankiem zakończy się tak tragicznie. Joyce nie zdawała sobie sprawy jakie poważne konsekwencje dla jej całego późniejszego życia będzie miał ten dzień. Nie przewidywała, że to właśnie ona niedługim czasie doświadczy w najgorszym tego słowa znaczeniu co to znaczy umierać podczas życia.
 „Opowieść wdowy” to książka, którą można określić na wiele sposobów. Z pewnością jest to autobiograficzna powieść, pamiętnik ale również swoisty podręcznik - poradnik dla kobiet, które straciły męża. Oates znana z bronienia do upadłego swojej prywatności tym razem uchyla drzwi od wieków broniące dostępu do jej życia i wprowadza nas do świata, który był schowany przed kamerami, fleszami aparatów i wścibskimi oczami nieznajomych. Książka nie jest zbiorem opisanych przez autorkę suchych faktów. Joyce ukazuje jak ogromna i prawdziwa była jej rozpacz po stracie męża. Jak z dnia na dzień całe jej życie legło w gruzach. Jak później musiała nauczyć się całego poukładanego przez tyle lat życia na nowo. Opisuje co to znaczy nauczyć się od nowa samotnie spać w dużym, pustym łóżku, w którym zawsze obok leżało ciepłe, pachnące ciało kochanego męża, czy też w samotności poruszać się po domu ze świadomością, że tam gdzieś w pokoju na końcu korytarza przy dębowym biurku codziennie siadał Ray, a teraz stoi tam tylko puste krzesło. Jak trudne są dla niej spotkania ze znajomymi, którzy zawsze uważali was za jedność gdy ty nagle zostajesz zupełnie sama. Opisywane przez nią, naznaczone wielkim cierpieniem i poczuciem bezradności przeżycia doświadczane po śmierci męża przeplatane są wspomnieniami z ich czterdziestosiedmioletniego udanego małżeństwa.
Autorka długo po śmierci nie mogła się oswoić ze swoim wdowieństwem. Nie potrafiła zmusić się do przestawienia zostawionych przez męża książek, skasowania nagranego przez Raya przed laty przywitania na automatycznej sekretarce. Nie była przygotowana na to wszystko co po11 lutego 2008 roku zgotował jej los.
Książka ukazuje nam obraz zwykłej kobiety. Nie pisarki. Nie cenionej na całym świecie literatki lecz kobiety, kochającej żony, która straciła sens życia - swojego męża.
 „Opowieść wdowy” nie należy do łatwych książek niemniej jednak należy ją przeczytać. Nie można przejść koło niej niewzruszonym bo pokazuje, że życie to nie tylko pasmo nieustających sukcesów, śmiechu i pozytywnych doświadczeń ale również to o czym niejednokrotnie boimy się nawet pomyśleć. Bo przecież życie to często zdarzenia na które nie mamy wpływu, a które niejednokrotnie nas przerastają.


Za egzemplarz  recenzyjny dziękuję Wydawnictwu REBIS

piątek, 14 października 2011

Luiza Piotrowicz "Wszystkie moje matki"


Weronika jest młodą, niezależną kobietą sukcesu. Pracuje w jednej z wielkich warszawskich korporacji prawniczych na wysokim stanowisku. Właśnie dostała propozycję awansu. Ma kochających adopcyjnych rodziców - lekarzy – z którymi jest bardzo zżyta i zakochanego w mężczyznę. Słowem wszystko jest tak jak powinno. Jej życie jest poukładane, nie ma w nim miejsca na najmniejsze odstępstwo od wytyczonych przez nią samą reguł. Pewnego dnia wszystko się zmienia. Weronika dostaje list. Zwykła biała koperta wywraca całe jej dotychczasowe poukładane i uporządkowane życie do góry nogami. List niesie ze sobą ukrywaną przez lata prawdę. Weronika dowiaduje się, że jej biologiczna matka wcale nie umarła przy porodzie tak jak mówili jej rodzice. Niestety Martyna (biologiczna matka) obecnie jest umierająca a jej ostatnim życzeniem przed śmiercią jest poznać Weronikę. Mimo sprzeciwów wygłaszanych przez rodziców i mnóstwa wewnętrznych wątpliwości Weronika postanawia wyruszyć do Bieniawy. Zostawia za sobą pracę, kochanka i rodziców żeby poznać Martynę i zmierzyć się z demonami przeszłości.
Weronice niezwykle ciężko odnaleźć swoje miejsce w Bieniawie. Jej dotychczasowe zaplanowane w każdym szczególe życie tutaj nie pasuje. Czas płynie tutaj swoim rytmem, jakby czas zatrzymał się w miejscu, nikt się nie spieszy, nie czuć tak dobrze znanej Weronice presji „wspaniałego” życia. Weronika powoli uczy się siebie na nowo, nadaje swojemu życiu nieznany dotąd rytm. Wprowadza do niego odrobinę spontaniczności, radości, zaczyna śnić, marzyć i kochać. Jednakże pomimo kliku dni spędzonych z Martyną nadal nie potrafi odpowiedzieć na pytanie kim ona tak naprawdę jest. Czarownicą? Wieszczką? Opętaną przez nieczyste moce kobietą? Matką? Dzięki Martynie Weronika z czasem poznaje swoje korzenie, historię kobiet żyjących w jej rodzinie oraz ciążące na nich od pokoleń przekleństwo.
„Wszystkie moje matki” to niezwykła powieść niepozbawiona goryczy, bólu i ciężkich niekiedy traumatycznych przeżyć bohaterek. Jest to opowieść o odnajdywaniu swojego ja i poszukiwaniu własnych korzeni, które często, mimo że ich nie znamy wywierają na nas ogromny wpływ i nas kształtują. Autorka porusza niezwykle ciężkie tematy jakimi są: adopcja oraz relacje dziecka adoptowanego z jego biologicznymi rodzicami. Ukazuje ile magii i zaskoczenia może nieść ze sobą tak niedoceniana przez nas w obecnych czasach relacja córka-matka. Książka zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Zmusza do refleksji nad życiem, kobietami i ich wzajemnymi relacjami oraz więzami rodzinnymi, które stanowią nasze podwaliny. Gorąco polecam!

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję Wydawnictwu Replika

czwartek, 13 października 2011

Camilla Lackberg "Księżniczka z lodu"


Fjallbacka to spokojne, niewielkie nadmorskie miasteczko. Latem kuszeni pięknymi widokami do miasteczka tłumnie przybywają turyści. Wszędzie słychać ich śmiech, na promenadach i plażach widać tłumy szczęśliwych osób. Zimą zaś życie mieszkańców płynie wolno jak kra  na spękanym lodem morzu. Dni mijają  nieśpiesznie od wschodu do zachodu słońca. Właśnie w takie zimowe dni wydaje się, że jest to najspokojniejsze miejsce na ziemi. Jak gdyby zalegający wszędzie śnieg wygłuszał cały hałas dochodzący z zewnętrznego świata i spowijał Fjallbackę miękkim szalem z białego puchu.
Zimową sielankową atmosferę miasteczka niszczy makabryczne odkrycie. W jednym z domów w wannie, zostają odnalezione zwłoki młodej kobiety. Jest to Aleksandra Wijkner trzydziestoparoletnia kobieta, która dawno temu wyprowadziła się z miasteczka. Zanurzone w pełnej zamarzniętej krwi wannie ciało odnajduje dozorca domu oraz najlepsza przyjaciółka denatki z dziecinnych lat- Erica. Rany znalezione na ciele denatki jednoznacznie wskazują na samobójstwo. Jednak coś się nie zgadza. Rodzina Aleksandry podczas śledztwa z całą stanowczością upiera się, że to nie było samobójstwo. "Aleksandra nie była na tyle silna i odważna aby zrobić coś takiego." Początkowa hipoteza o samobójstwie pęka jak mydlana bańka gdy okazuje się, że ofiara była w trzecim miesiącu ciąży, a przy tym rany znalezione na jej ciele, które doprowadziły do śmierci z pewnością nie mogły być zadane samodzielnie przez denatkę. W sprawę mocno angażuje się Erica, która wraz z policjantem Patrickiem Hedstromem chwyta się każdego możliwego tropu aby wyjaśnić wszystkie okoliczności sprawy, a przede wszystkim złapać zabójcę Aleksandry.
"Księżniczka z lodu" to moje pierwsze spotkanie z twórczynią kryminałów Camillą Lackberg. Akcja powieści jest dość wartka; cały czas pojawia się nowy trop, którym może prowadzić do kolejnego domniemanego zabójcy. Tworzący się między głównymi bohaterami związek został zgrabnie wkomponowany w całość dzięki czemu uniknęliśmy powstania romansu z wątkiem kryminalnym w tle. W sumie nie ma się do czego przyczepić. Ale  czegoś brakowało mi w całej książce. Trup niby jest. Jest. Niby niewiadomo kto zabił. No niewiadomo. A jednak… Zabierając się za lekturę byłam przekonana, że Lackberg oczaruje mnie na tyle, że bez zastanowienia sięgnę po jej następne książki. Teraz wiem, że z wyrażaniem takich poglądów należy zaczekać przynajmniej do końca lektury. Nie uważam, że książka była słaba. Porostu dla mnie nie miała tego czegoś co miała np. Śpiąca laleczka. Zatem nie skreślam autorki ze swojej listy ale dam sobie trochę czasu zanim sięgnę po jej następne książkę (które notabene już posiadam).

* Widok na Fjallbackę z góry

wtorek, 4 października 2011

Marta Kisiel "Dożywocie"


Łzy gęsto spadały na me lico, mocząc wszystko wkoło… Zaraz po tym przychodziły wybuchy histerycznego śmiechu i towarzyszący im bezdech. Tylko mój biedny mąż siedząc na fotelu obok co jakiś czas spoglądał na mnie z trwogą, zastanawiając się zapewne czy ze mną wszystko w porządku. A ja? Cóż ja? Ja po prostu czytałam „Dożywocie” Marty Kisiel. Ale o wszystkim i wszystkich po kolei.
Po pierwsze Konrad Romańczuk. Pisarzyna od siedmiu boleści, roztrzaskany emocjonalnie po zerwaniu ze swoją dziewczyną z dnia na dzień otrzymuje spadek po bliżej nieokreślonych krewnych. Konrad staje się właścicielem Lichotki - najdziwniejszego, domu na świecie, z jakże niepasującą do niego gotycką wieżyczką, położonego po środku lasu z kompletem przedziwnych lokatorów na dokładkę. Pewnego pięknego dnia przyjeżdża do Lichotki swoim starym, zapakowanym do granic możliwości tico i nie ma najmniejszego pojęcia w co się pakuje przekraczając próg tego domostwa.
Po drugie oni. Dożywotnicy. Mieszkańcy Lichotki. Kompletnie przeurocza z nich zbieranina, ale pozwólcie, że ich przedstawię i ocenicie sami.
Nieszczęsny panicz Szczęsny (o odmiennym stanie skupienia), który zszedł z tego padołu łez już podwójnie (!) z powodu wielkiej (jego zdaniem) miłości, mówiący jedynie o miłości i to tylko rymem doprowadzający wszystkich tym faktem do frustracji. Z ogromną radością eksperymentujący z modą, makijażem i fryzurami. Krakers – pradawny stwór z mackami, zamieszkujący piwnicę Lichotki, na co dzień rozpieszczający podniebienia domowników pysznymi bułeczkami, ciasteczkami i tiramisu, na dodatek świetnie radzący sobie również z rozchwianymi emocjonalnie psami. Cztery fizjonomią przypominające wielkie ropuchy utopce z wielkim upodobaniem okupujące wanny i łazienki, tudzież z przymusu staw koło Lichotki. Wprawdzie nie straszne to stwory ale broń boże wchodzić im w drogę, albo co gorsze zostawić na ich pastwę samochód. Dodatkowym, niezaprzeczalnym „atutem” Lichotki jest niewątpliwie Zmora, kotka której imię dokładnie oddaje jej usposobienie. Zmora uwielbia spać na piersi Konrada przez co często doprowadza go do bezdechu ale jak na odważnego kota przystało panicznie boi się rozwścieczonych różowych królików. Nie można również zapomnieć o siejącym postrach szczególnie wśród jednego domownika, bezsprzecznie inteligentnym i niezmiernie niebezpiecznym, wymarzonym przez anioła - Rudolfa Valentino, który koniec końców okazuje się być kimś zupełnie innym niż wszyscy myśleli.
 I w końcu mój najukochańszy, mój numer jeden. Oto we własnej osobie on, a raczej ono - Licho. Licho to Anioł. I to w dodatku nie byle jaki, nie taki pierwszy lepszy z brzegu ale najprawdziwszy Anioł Stróż we własnej osobie. Może nieco nieprzystający do stereotypu Anioła jakiegokolwiek z resztą ale za to najbardziej czarujący jakiego dane było mi poznać. Licho ma wzrost i mentalność 6 letniego niewierzącego w istnienie jakiegokolwiek zła dziecka. Bez przerwy biega po Lichotce w rozciągniętej do granic możliwości koszuli z Myszką Miki, z różnego rodzaju detergentami i szczotkami do kurzu  pod pachą, potrząsając przy tym pomponami doczepionymi do jego ulubionych różowych bamboszów. W tak zwanym między czasie siedzi z pęsetą i skrupulatnie co do jednego wyrywa piękne, długie, białe pióra porastające jego skrzydła. Urocze nieprawdaż? Alleluja!
Interesująca to zbieranina przyznacie. Na pierwszy rzut oka niepasująca do siebie w ogóle jednak po dokładniejszym przyjrzeniu, stanowiąca idealnie zgraną mieszaninę dziwów i dziwactw wszelakich. Każde z nich stanowi istne indywiduum, niezwykle urocze i mające w sobie coś takiego, że chce się ich wszystkich przygarnąć do siebie i poznać nieco bliżej.
Język jakim posługuje się pani Marta przypadł mi bardzo do gustu. Nieco sarkastyczny, cięty taki jak właśnie lubię, a całość świetnie dopełniają piekielnie dobrze skrojone dialogi i niebanalny humor.
Przepadłam. Przepadłam całkowicie alleluja!… gdybym tylko wiedziała, że to się tak skończy … Na pewno sięgnęłabym po tą książkę zdecydowanie wcześniej. Chyba nie muszę pisać, że polecam książkę KAŻDEMU bez względu na wiek czy płeć. Teraz wystarczy mieć tylko nadzieję, że ta przygoda z Lichem i wszystkimi innymi tak po prostu nie zakończy się i dane będzie nam poznać ich dalsze losy. Czekam więc z utęsknieniem na pojawienie się Licha gdzieś na innych stronach jakiejś książki.

wtorek, 27 września 2011

Jeffery Deaver "Śpiąca laleczka"

Jeffery Deaver mistrzowsko potrafi wprowadzić w błąd. Przedstawia pewne fakty, które czytelnikowi podsuwają różne hipotezy - w taki sposób, iż zawsze jest on w błędzie.   
BOOKREPORTER.COM
Tak. Zdecydowanie coś w tym jest....

Od tych wydarzeń minęło już osiem lat.
Osiem lat temu, wszyscy bez wyjątku, uważnie śledzili szeroko relacjonowane w telewizji, prasie i radiu, wydarzenia rozgrywające się 200 km na południe od San Francisco. 
7 maja w Carmel, uroczym, spokojnym miasteczku doszło do masakry. Wezwana na miejsce zdarzenia policja, na białych,  wypolerowanych kafelkach w kuchni znalazła leżącą, w kałuży własnej krwi kobietę. Zaś w pokoju obok jej męża i dwóch synów. Wszyscy czworo nie żyli. 
Jedyną osobą, która przeżyła ten wieczór była śpiąca w swoim łóżku na piętrze, dziewięcioletnia Theresa Croyton "Śpiąca laleczka".
Sprawcą tej tragedii był Daniel Pell. Człowiek zafascynowany Charlesem Mansonem, używający z wielką wprawą psychomanipulacji, mający na koncie dziesiątki wyroków skazujących za drobne przestępstwa takie jak kradzież, pobicia i włamania. Będący charyzmatyczną postacią, Daniel gromadzi wokół siebie ludzi, którzy nieco pogubili się we własnym życiu. Stworzył im Rodzinę, która była jego ziszczeniem marzeń, która zgodnie z jego planami miała się rozrosnąć do wielkich rozmiarów. Niestety jest jedno ale... Daniel skazany za zabójstwo Croytonów siedzi w Zakładzie Karnym Capitola. Pytanie tylko czy to jest w stanie przeszkodzić mu w realizacji jego chorych marzeń? Czy skazany siedzący w areszcie zabójca ma jakiś plan? Okazuje się, że tak. Dzięki działającemu na zewnątrz wspólnikowi, Pell'owi udaje się uciec z aresztu okręgowego gdzie jest przesłuchiwany w sprawie kolejnego domniemanego zabójstwa. 
W tej chwili zaczyna się szalony pościg za niebezpiecznym zbiegiem, na czele, którego stoi nie kto inny jak Kathryn Dance specjalistka w dziedzinie kinezyki i przesłuchań.
"Śpiąca laleczka" to naprawdę dobra książka. Chwyta czytelnika za rękę od pierwszej strony i "ciągnie" go z zawrotną prędkością przez kolejne, aby na końcu porzucić go z otwartą ze zdziwienia buzią. Cała akcja rozgrywa się w ciągu zaledwie kilku dni, a mimo to dzieje się w niej tyle, że zapiera dech od nieustannego pościgu za zbiegiem. Książka naszpikowana jest niespodziewanymi zwrotami akcji i ekspresowym tempem. Ale najlepsze i tak pozostawione jest na koniec bowiem zakończenie zaskakuje i to bardzo. I to na dodatek nie jedno ale aż trzykrotnie.
Ogłaszam wszem i wobec, że Jeffery Deaver jest pisarzem, którego książki od tej pory będę brała do ręki bez zastanowienia. Żałuję tylko jednego - tego, że aż tak szybko czyta się jego książki. No i może jeszcze tego, że moje pierwsze spotkanie z tym autorem odbyło się zdecydowanie za późno.